Pani Marta Kasińska urodziła się w domu rodzinnym swojego taty, w Podgrodziu 1 lutego 1922 roku, jako jedno z bliźniąt. Niestety jej siostra zmarła tuż po porodzie.
– Najwyraźniej miałam silniejszy organizm. Mama kąpała mnie w kozim mleku, jak Kleopatrę. Mówiła, że to dlatego, żebym urosła. Ważyłam zaledwie kilogram, ale się wychowałam. Urodziłam się w domu, nie w szpitalu. To był mój dom rodzinny. Później przenieśliśmy się do Ćmielowa, miejscowości, z której pochodziła moja mama. Tutaj dorastałam, chodziłam do szkoły, mieszkałam, tu miałam przyjaciół i znajomych, a później wybuchła wojna – wspomina pani Marta.
Wywieziono ją do pracy do Niemiec. Pracował w restauracji.
– Trafiłam, o ile mogę tak powiedzieć, w dobre miejsce, do Frille. Widać było, że to wierząca rodzina. Byłam tam do czasu, aż weszły wojska amerykańskie. Do Niemiec jechaliśmy pociągiem. Dużo ludzi jechało. Nie znałam języka, ale pomału się nauczyłam. Gdy Niemcy przegrali wojnę, mogliśmy wracać do domu. Dobrze pamiętam czasy wojny. Byłam wtedy młodą dziewczyną. Niemcy, do których trafiłam nie traktowali mnie jako wroga, tylko jak człowieka. W każdym państwie są dobrzy i źli ludzie – podkreśla stulatka.
Na obczyźnie poznała męża, który był w szkole oficerskiej we Lwowie. Dostał się do niewoli i podobnie, jak ona do Niemiec trafił na roboty przymusowe.
– Ślub cywilny brałam po niemiecku. A ksiądz Jarocki dawał nam ślub kościelny, też w Niemczech. Po wojnie wróciliśmy do Polski, pojechaliśmy do Żywca, domu rodzinnego mojego męża. Tam mieszkaliśmy przez jakiś czas, a potem wróciłam do domu rodzinnego do Ćmielowa – wyjaśnia pani Marta.
Dodaje, że największe zniszczenia po wojnie widać było na stacji kolejowej, która została zbombardowana. Podkreśla, że przed wojną w Ćmielowie mieszkało mnóstwo Żydów.
– Najpierw zniszczył nas Hitler, a potem dobili Sowieci. Świat bardzo zmienił. Jest dużo kłótni, ludzie nie są już tak przyjacielski. Tęsknię za dzieciństwem, choć bieda była, robót nie było, ludzie pracowali po dworach. Nie było najlepiej. Mieliśmy to szczęście, że tuż obok w Ożarowie działała cementowania, a w Ostrowcu Świętokrzyskim – duże zakłady – mówi pani Marta.
Zaczęło się życie po wojnie.
– Ciężko było po wojnie. Pracowałam w fabryce porcelany w Ćmielowie. Malowałam ręcznie, ale też przy pomocy kalki. Praca ciężka, wymagająca precyzji. Odeszłam na wcześniejszą emeryturę. Gdy zaczynałam pracę zapytano się mnie, czy chcę wstąpić do partii. Powiedziałam, że mam kozę, którą mogę zapisać, a sama nigdy nie wstąpię – śmieje się pani Marta.
Z mężem wychowała córkę i dwóch synów.
– Miałam bardzo dobrego męża, choć nasze życie po wojnie było ciężkie. Nie daj Boże, żeby historia się powtórzyła. Źle się robi na świecie. Nie będzie dobrze. Świat bardzo zmienił. Jest dużo kłótni, ludzie nie są wobec siebie przyjacielscy. Człowiek człowiekowi wilkiem – mówi pani Marta.
Jej pasją było i jest zielarstwo, choć teraz ze względu na to, że porusza się na wózku, nie może już samodzielnie zbierać ziół. Gdy starczało jej czasu robiła też na szydełku. Wykonała mnóstwo serwetek.
Zapytana o receptę na długowieczności odpowiada:
– Dużo różnych ziół, to oczyszcza krew. Zioła są od Boga. Naturalne. A do tego kieliszek jałowcówki na noc, na krążenie krwi. Ja po nocach nie śpię, z księżycem się witam, jestem bardzo wierząca. Śniła mi się Matka Boża, że będę miała wszystko. I ja niczego nie pragnę. Mam wszystko. Syn się mną dobrze opiekuje, biedy nie mam. Jestem zadowolona, ale starość nie jest łaskawa. Jeżdżę na wózku. Nie mam żadnych marzeń, proszę tylko Boga o spokojną śmierć – podsumowuje pani Marta.
Galeria foto: Marzena Gołębiowska/naOSTRO.info